Hitchhike May! *17*18*

17. Autostopas

Nie wiem czy mogę tę przygodę określić mianem autostopu, w zasadzie była to forma podwiezienia, aczkolwiek niekoniecznie jej oczekiwałyśmy...

Pierwszy dzień w Seulu, bardzo długi zresztą, ponieważ miałyśmy za sobą 8 godzinny lot, zmianę czasu, przylot nad ranem, przeprawę labiryntowym metrem a dochodziła 13.00. Wyszłyśmy z mieszkania naszego hosta z Couch Surfing na zwiad terenowy.

Oszałamiająca feeria barw, billboardy, szyldy, wszędzie zakręcony alfabet, krótko mówiąc natłok wrażeń. I wtedy runął deszcz, mój pierwszy monsunowy deszcz, po którym zaczęłam inaczej pojmować określenie 'mokry'. Lało tak paskudnie, że mimo nieznacznego oddalenia się od mieszkania byłyśmy w stanie odnaleźć drogi powrotnej i skryłyśmy się pod daszkiem, jak się okazało, do wejścia do przedszkola. Zaciekawione przedszkolaki w mig zbiegły się dookoła nas a my spytałyśmy się recepcjonistki, jeśli nie wie gdzie jest ten adres (i wtedy podałam wymiętą kartkę z zapisanym starannie adresem po koreańsku). Recepcjonistka spojrzała, zawołała dyrektorkę przedszkola a ta powiedziała, że to blisko i nas podwiezie autem.
Dość nas to zdziwiło, bo jak to? W sumie to pewnie ulica obok, wystarczy wyjaśnić i dojdziemy same, nie ma potrzeby podwożenia nas autem! Na co dyrektorka tylko pokiwała głową i w końcu podwiozła nas notabene przecznicę dalej.

To był ekspresowy stop i niespodziewany akt ludzkiej życzliwości, powinnam dodać koreańskiej życzliwości, ponieważ w ciągu kolejnych 3 m-cy niejednokrotnie miałam okazję jej doświadczyć ^__^

-----------------------------------------------------------

18. L'autostop

Historia z rodzaju interesujący kierowcy. Południe Turcji, zatrzymało się auto pół dostawcze. Kierowca ni w ząb angielskiego prócz hello, więc nadrabiamy z rozmówkami polsko - tureckimi i z każdą minutą robi się sympatyczniej.
Nasz kierowca okazał się handlarzem antykami o czym mogłam się przekonać kiedy pokazał mi monetę z czasów romańskich. Mała, zielona i pokrzywiona moneta na 5 sekund znalazła się w mojej dłoni i to było fajne uczucie, że jesteś tak blisko jak nigdy, blisko czegoś, co normalnie widzisz za siedmioma warstwami szyb i pod czułym okiem kamery. A tu ktoś zupełnie obcy zgarnia Cię z drogi i pokazuje takie małe cudeńko.

Zrobiliśmy razem kilka set kilometrów zatrzymując się po drodze u innych handlarzy antykami, odwiedzając przy tym zjawiskowe wnętrza budynków, dwie przydrożne restauracje a potem nasz kierowca targował się o cenę przedziwnych placków wyrabianych metodą mocno chałupniczą. Kiedy patrzyłam na te krzyki, cały teatrzyk na miny, stawianie warunków i serdeczny uśmiech córki sprzedawczyni, po prostu musiałam wyciągnąć aparat. Później jeszcze nasz kierowca załatwił nam pozwolenie na rozbicie się namiotem na parkingu restauracyjnym.

Zuch drajwer.



Comments

Popular posts from this blog

Personal Landmarks: A Map of Trauma in London

ADO starfish

Three weeks into my Panchakarma retreat