Dzień 87: Jeju...
Nie przypuszczałam, że Jeju Island aż tak mnie zauroczy. Przez 3 dni pobytu jeździłam na rowerze, motorze, autostopem a nawet skorzystać z autobusu i podziwiać kunszt kiczowatego wystroju. I po raz pierwszy w życiu miałam okazję pływać w oceanie, dokładnie w dzień moich urodzin.
Ale od początku. Prom z Busanu do JejuSi. Naiwnie liczyłam na to, że w trzeciej klasie będzie łóżko czy chociaż materac. Zero materaca (za to dostałam prostokątną, niewygodną poduszkę), spanie w pokoju typu open space i 40 osobami wokół. 11 godzin przekręcania się z jednego boku na drugi, przypadkowego stykania się stopami z pozostałymi śpiącymi. W Korei istnieje inne pojęcie dystansu między ludźmi. Podchodzą blisko, stoisz w kolejce i ktoś chucha Ci na szyję, w metrze siedzisz w ścisku między babcią w daszku a dziewczyną w kwadratowych okularach typu "telewizor".
Wróćmy do Jeju. Moja pierwsza myśl: Jak tu zielono! Klockowata architektura mieszająca się z zielonymi połaciami parku, który pnie się hen hen wysoko ponad inne budynki. Miałam prosty plan, aby pozwiedzać muzea, odwiedzić jedną z plaż i w końcu wylądować an beach party u mojego gospodarza z CouchSurfing. I kiedy tak rozmyślałam jak ułożyć plan wycieczki, natrafiłam na wypożyczalnię rowerów. Błysk w oku i już jechałam na czarno-żółtym pogromcy szos. Po drodze mały przystanek na śniadanie w okolicach skały Yongdu-am, która wyglądem przypomina ziejącego ogniem smoka. I przy okazji wszystko w okolicach się rusza. Schodzę w dół po skałach i miga mi przed oczami. Poprawiam okulary i nadal miga. Przybrzeżne skały są obsiane małymi żyjątkami, które z braku nomenklatury nazywam Szybkochodami. Tak więc Szybkochody mają motorek w jednym z 8 odnóży i dzięki temu jak tylko wyczują, że zbliża się jakiś obiekt, w ciągu sekundy chowają się w szczelinach.
Rower zawiózł mnie do ciekawego photo spot i słyszę za plecami "Hello". I w ten sposób poznałam dwóch rowerzystów, których spotkałam wcześniej na promie: Jongmin i Dohyun. I stanęło na tym, że pojadę wraz z nimi na Hyopje Beach. Po drodze fotografowanie, podziwianie widoków z ścieżki rowerowej tuż przy samym morzu i moja wywrotka na asfalcie. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że mózg wydał rozkaz "Do przodu", zaś ramiona rządziły się swoim prawem i chciały skręcić kierownicą w lewo. I jako rezultat braku subordynacji wylądowałam pod rowerem śmiejąc się do rozpuku.
Ścieżki rowerowe na Jeju to mistrzostwo. Wokół całej wyspy (jak również w poprzek) ciągną się ścieżki rowerowe. Nic tylko pożyczyć rower z jednej z licznych wypożyczalni i zrobić trip wokół wyspy, czyli około 300 km. I jest to dość popularny sposób na odkrywanie Jeju. Po drodze natknęłam się na dziesiątki Koreańczyków i Koreanek przemierzających wyspę na rowerze tudzież na skuterze.
Raj dla rowerów, raj dla mnie. Niemal płaski teren i wiejskie krajobrazy na zmianę z widokami na morze. I po drodze statuetki Dolharubang, tzn. kamiennego pradziada, który stoi na straży każdej z wiosek. Obecnie jest to jeden z głównych symboli wyspy, reprezentuje ducha mieszkańców Jeju, którzy mimo trudności życia na wyspie (np. w przeszłości niedostatki pitnej wody i konieczność wędrowania po nią około 20 km, co było zadaniem kobiet nota bene), potrafili im sprostać i stawić czoła.
Hyopje Beach pozytywnie zaskoczyło. Błękitną, przezroczystą wodą i czarnymi skałami okalającymi ją. Czarne skały to nic innego jak powulkaniczne pozostałości. Całe Jeju to jeden wielki nieczynny wulkan i kamieni pod dostatkiem. Więc od wieków kamień był głównym budulcem domów, płotów i wspomnianych statuetek Dolharubang.
Ale wracając do Hyopje. Byłam urzeczona. Mała plaża, kolor wody, niemal biały piasek... Nie wiedziałam, że tego dnia czeka na mnie jeszcze lepsza plaża. Plaża wypisz wymaluj z katalogu Neckermanna. Ale najpierw musiałam się dostać z powrotem do JejuSi (Jeju City - jedno z dwóch głównych, i zarazem jedynch miast na wyspie; reszta to mniejsze lub większe wioski), co stanowiło nie lada eksploatację moich mięśni. W zasadzie dystans 60 km nie jest niczym szczególnym, aczkolwiek pedałowało się ciężko z powodu upału. Po prostu nie nastawiłam się na takie wyczyny tego dnia, i czasem z trudem musiałam przymusić się do dalszego pedałowania.
Z językiem na wierzchu dotarłam do miasta i jakimś cudem udało mi się złapać właściwy autobus do Gimyang Beach. A nawet z przesiadką! I poznałam przemiłego Koreańczyka, rozmawiając z nim po rosyjsku (mocno połamana ruszczyzna z mojej strony) od słowa do słowa zaproponował pomoc, kiedy będę w Seulu. Anioł. Podróżując spotykasz takie Anioły, które oferują pomoc, wyciągną Cię z tarapatów, gdy potrzeba. Nieznajomi a jakby bliscy niż nie jeden ze znajomych. Może Anioł to mocne słowo, ale powołując się na jedną z książek, pojęcie to świetnie oddaje charakter sytuacji, kiedy obcy człowiek bezinteresownie Ci pomaga, niczym anioł właśnie.
I w ten sposób trafiłam na beach party. Wokół sami Amerykanie, Kanadyjczycy, oczywiście wszyscy uczą angielskiego w szkołach. Chyba nie do końca łapię kontakt z takimi ludźmi, może przez trywialność rozmów, ale byli sympatyczni. Co rusz wskoczyłam do wody i płynąc w kierunku zachodzącego słońca myślałam o tych wszystkich drobnych chwilach, kiedy szczęście przeszywa Cię do samego szpiku kości. Kiedy masz ochotę śpiewać, skakać i tarzać się w piasku.
Trochę rozmawiałam z Philem, moim gospodarzem, który zaoferował mi niekonwencjonalny jak na CouchSurfing "Couch": spanie w namiocie. Rano ponownie boska plaża, pływanie żabką, "na meduzę" (znaczy na plecach i powolne ruchy niczym meduza), i przypalanie się na słońcu. Ta...
This is Jeju....


Ale od początku. Prom z Busanu do JejuSi. Naiwnie liczyłam na to, że w trzeciej klasie będzie łóżko czy chociaż materac. Zero materaca (za to dostałam prostokątną, niewygodną poduszkę), spanie w pokoju typu open space i 40 osobami wokół. 11 godzin przekręcania się z jednego boku na drugi, przypadkowego stykania się stopami z pozostałymi śpiącymi. W Korei istnieje inne pojęcie dystansu między ludźmi. Podchodzą blisko, stoisz w kolejce i ktoś chucha Ci na szyję, w metrze siedzisz w ścisku między babcią w daszku a dziewczyną w kwadratowych okularach typu "telewizor".
Wróćmy do Jeju. Moja pierwsza myśl: Jak tu zielono! Klockowata architektura mieszająca się z zielonymi połaciami parku, który pnie się hen hen wysoko ponad inne budynki. Miałam prosty plan, aby pozwiedzać muzea, odwiedzić jedną z plaż i w końcu wylądować an beach party u mojego gospodarza z CouchSurfing. I kiedy tak rozmyślałam jak ułożyć plan wycieczki, natrafiłam na wypożyczalnię rowerów. Błysk w oku i już jechałam na czarno-żółtym pogromcy szos. Po drodze mały przystanek na śniadanie w okolicach skały Yongdu-am, która wyglądem przypomina ziejącego ogniem smoka. I przy okazji wszystko w okolicach się rusza. Schodzę w dół po skałach i miga mi przed oczami. Poprawiam okulary i nadal miga. Przybrzeżne skały są obsiane małymi żyjątkami, które z braku nomenklatury nazywam Szybkochodami. Tak więc Szybkochody mają motorek w jednym z 8 odnóży i dzięki temu jak tylko wyczują, że zbliża się jakiś obiekt, w ciągu sekundy chowają się w szczelinach.
Rower zawiózł mnie do ciekawego photo spot i słyszę za plecami "Hello". I w ten sposób poznałam dwóch rowerzystów, których spotkałam wcześniej na promie: Jongmin i Dohyun. I stanęło na tym, że pojadę wraz z nimi na Hyopje Beach. Po drodze fotografowanie, podziwianie widoków z ścieżki rowerowej tuż przy samym morzu i moja wywrotka na asfalcie. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że mózg wydał rozkaz "Do przodu", zaś ramiona rządziły się swoim prawem i chciały skręcić kierownicą w lewo. I jako rezultat braku subordynacji wylądowałam pod rowerem śmiejąc się do rozpuku.
Ścieżki rowerowe na Jeju to mistrzostwo. Wokół całej wyspy (jak również w poprzek) ciągną się ścieżki rowerowe. Nic tylko pożyczyć rower z jednej z licznych wypożyczalni i zrobić trip wokół wyspy, czyli około 300 km. I jest to dość popularny sposób na odkrywanie Jeju. Po drodze natknęłam się na dziesiątki Koreańczyków i Koreanek przemierzających wyspę na rowerze tudzież na skuterze.
Raj dla rowerów, raj dla mnie. Niemal płaski teren i wiejskie krajobrazy na zmianę z widokami na morze. I po drodze statuetki Dolharubang, tzn. kamiennego pradziada, który stoi na straży każdej z wiosek. Obecnie jest to jeden z głównych symboli wyspy, reprezentuje ducha mieszkańców Jeju, którzy mimo trudności życia na wyspie (np. w przeszłości niedostatki pitnej wody i konieczność wędrowania po nią około 20 km, co było zadaniem kobiet nota bene), potrafili im sprostać i stawić czoła.
Hyopje Beach pozytywnie zaskoczyło. Błękitną, przezroczystą wodą i czarnymi skałami okalającymi ją. Czarne skały to nic innego jak powulkaniczne pozostałości. Całe Jeju to jeden wielki nieczynny wulkan i kamieni pod dostatkiem. Więc od wieków kamień był głównym budulcem domów, płotów i wspomnianych statuetek Dolharubang.
Ale wracając do Hyopje. Byłam urzeczona. Mała plaża, kolor wody, niemal biały piasek... Nie wiedziałam, że tego dnia czeka na mnie jeszcze lepsza plaża. Plaża wypisz wymaluj z katalogu Neckermanna. Ale najpierw musiałam się dostać z powrotem do JejuSi (Jeju City - jedno z dwóch głównych, i zarazem jedynch miast na wyspie; reszta to mniejsze lub większe wioski), co stanowiło nie lada eksploatację moich mięśni. W zasadzie dystans 60 km nie jest niczym szczególnym, aczkolwiek pedałowało się ciężko z powodu upału. Po prostu nie nastawiłam się na takie wyczyny tego dnia, i czasem z trudem musiałam przymusić się do dalszego pedałowania.
Z językiem na wierzchu dotarłam do miasta i jakimś cudem udało mi się złapać właściwy autobus do Gimyang Beach. A nawet z przesiadką! I poznałam przemiłego Koreańczyka, rozmawiając z nim po rosyjsku (mocno połamana ruszczyzna z mojej strony) od słowa do słowa zaproponował pomoc, kiedy będę w Seulu. Anioł. Podróżując spotykasz takie Anioły, które oferują pomoc, wyciągną Cię z tarapatów, gdy potrzeba. Nieznajomi a jakby bliscy niż nie jeden ze znajomych. Może Anioł to mocne słowo, ale powołując się na jedną z książek, pojęcie to świetnie oddaje charakter sytuacji, kiedy obcy człowiek bezinteresownie Ci pomaga, niczym anioł właśnie.
I w ten sposób trafiłam na beach party. Wokół sami Amerykanie, Kanadyjczycy, oczywiście wszyscy uczą angielskiego w szkołach. Chyba nie do końca łapię kontakt z takimi ludźmi, może przez trywialność rozmów, ale byli sympatyczni. Co rusz wskoczyłam do wody i płynąc w kierunku zachodzącego słońca myślałam o tych wszystkich drobnych chwilach, kiedy szczęście przeszywa Cię do samego szpiku kości. Kiedy masz ochotę śpiewać, skakać i tarzać się w piasku.
Trochę rozmawiałam z Philem, moim gospodarzem, który zaoferował mi niekonwencjonalny jak na CouchSurfing "Couch": spanie w namiocie. Rano ponownie boska plaża, pływanie żabką, "na meduzę" (znaczy na plecach i powolne ruchy niczym meduza), i przypalanie się na słońcu. Ta...
This is Jeju....
Comments
Post a Comment