Dzień 37: 히치하이킹

Geoje! Geoje! Geoje!
Wypad na Geoje Island zarządził! Dodatkowym uzupełnieniem minionego weekendu była jazda na motorze po wzgórzach i krętych uliczkach Busanu. Awesome!
Więc po kolei.

Hitchhike Korea!

Powiem tak: autostop w Korei ma się lepiej niż dobrze. Ma się wręcz wyśmienicie, ponieważ średni czas oczekiwania na stopa wynosi jakieś 7 minut! Co dziwi o tyle, że w Korei autostop nie jest znany w ogóle (a tym bardziej praktykowany), o czym świadczy choćby fakt, że nie istnieje koreańskie określenie na ten sposób podróżowania. Więc pozostaje tylko angielska wersja hitchhike znana jako 히치하이킹.

Dopłynęłam szczęśliwie promem do Gohyeon i odwiedziłam były POW camp, czyli były obóz dla więźniów z okresu wojny koreańskiej. Świetne muzeum, ciekawe ekspozycje ukazujące życie codzienne w obozie (w tym nie zabrakło szczegółów, hm, sanitarnych..), waaarto.. Czas na stopa.
Tablica z nazwą miejscowości napisaną po koreańsku i niecałe 3 minuty łapania. Trójka sympatycznych znajomych podwiozła mnie na samo południe wyspy, gdzie zjedliśmy wspólnie obiad. Później podrzucili mnie do the Windy Hill, skąd popłynęłam na Oedo Paradise Island. Rajska wyspa wzięła swoją nazwę od ogrodu botanicznego z niecodziennymi gatunkami roślin (w zasadzie cała wyspa to jeden wielki ogród botaniczny). Faktycznie, niektóre drzewa są żywcem wyjęte z elewacji budynków zaprojektowanych przez Gaudiego.

Powrotny autostop to trójka Koreańczyków, oczywiście zero angielskiego, więc posługiwałam się moim zeszytem z podstawowymi informacjami: My name is Emi. I'm from Poland. I'm a volunteer in Busan. I teach English to children.
Dużo śmiechu, swoją drogą takie wizytówki przydają się w trasie!

Następnie kierowałam się na Okpo i przydarzyła mi się sytuacja z cyklu Świat Jest Mały. Zagadały mnie dwie kanadyjki (oczywiście nauczycielki angielskiego, w Korei najpopularniejsza profesja wśród native'ów angielskiego, zwłaszcza pochodzących z US czy Kanady) i jedna z nich niespodziewanie stwierdziła: „Znam Cię! Widziałam Twój profil na Couch Surfing!” (?!) Krótka pogawędka i łapiąc na Okpo wróciłam wraz z przemiłą koreańską rodzinką z powrotem do Gohyeon. Na zakończenie dnia obiad i jimjilbang, o czym zaraz.

Na niedzielę pozostawiłam stop powrotny do Busanu, co wiązało się z niecałymi 5 minutami łapania i potyczkami językowymi. Kierowca (za cholerę nie mogę zapamiętać koreańskich imion!) zawiózł mnie do samego Busanu, nadrabiając tym samym ponad 40 km w jedną stronę. HitchhikeTheEdge!



Jimjilbang

To nic innego jak koreańska łaźnia (nowomodny odpowiednik to tzw. SPA).
Po intensywnym dniu marzyłam jedynie o dobrym spaniu i prysznicu. Z drugą opcją pojawił się problem natury psychologicznej powiedziałabym. Dotarłam do jimjilbangu, wjechałam na 4 p. i nagie Koreanki powitały mnie na dzień dobry. Lekki szok i szybka konsternacja "Acha, prysznic jest w głównym, kompletnie nagim pomieszczeniu...". Być może odezwał się we mnie jakiś europejski wstyd, kultura która zachęca od odkrywania ciała na ulicy i na odwrót, zakrywania w takich miejscach jak łaźnia czy wspólny prysznic. Choć i tu istnieje rozgraniczenie na poszczególne kraje europejskie.
Tak czy inaczej po przedostaniu się cichaczem pod prysznic stwierdziłam, że w sumie czemu by nie, you live only once ("...so you better do it well" jak było w jednej z hardcore'owych piosenek). I nieśmiało wskoczyłam do basenu o temperaturze 38C, potem sauna, lodowaty basen, sauna i 90C i tak w kółko. Relaks przez duże R.
Spanie było mniej przyjemne, skromnie na podłodze w pomieszczeniu z komorami niczym ze Star Treka. Każda komora miała nastawioną inną temperaturę, więc ludzie wylegiwali się w środku z bądź bez przykrycia. Dziwy. Jednak Koreańczycy potrafią dorównać Japończykom w swoich dziwactwach.

Motorbike hang out.

Zdjęcia, motor i Busan w nocy. Lepiej być nie mogło, co więcej, zaczęłam myśleć o sprawieniu sobie własnego skutera kiedyś w przyszłości. Jazda krętymi uliczkami Busanu, wspinającymi się w dół i znów w górę, niespodziewane zakręty, gdzieniegdzie siedzące babcie kontemplujące zachód słońca tudzież co ugotować jutro na obiad. Świetne widoki na miasto, małe, kolorowe domki poprzebijane wysokimi molochami mieszkalnymi i wieżowcami w centralnej części miasta. Dla mnie rewelacja, nie potrzebuję więcej do szczęścia.
Koniec weekendu zakończony robieniem zdjęć mostu Gwangan. I sympatyczna konwersacja z koreańskim znajomym, Hoonem. Best Korean weekend ever.

Comments

Popular posts from this blog

Personal Landmarks: A Map of Trauma in London

ADO starfish

Three weeks into my Panchakarma retreat