Dzień 20: Busan's happiness

Początkowo w weekend porywałam się na wypad autostopowy na wyspę Geojedo, ale pogoda skutecznie ostudziła moje zapały i na koniec pozostał Busan ze swoimi blokowiskami, drapaczami chmur (no, bardziej mgieł) i świątyniami buddyjskimi. Wybrałam się do jednej z nich, Samgwangsa Temple, stanowiącej jeden z najpopularniejszych ośrodków buddyjskich w Busan. Świątynia ta nie jest zbyt wiekowa, została zbudowana w roku 1969 z zamiarem stworzenia miejsca modlitw do Avalokitesvary (buddyjskiej bogini miłosierdzia). W skład kompleksu wchodzi m.in. budowla JiKwanJon, która jest w stanie pomieścić na raz 10 000 osób. I jeszcze jedno, oprócz regularnego ośrodka modlitw (świątynia otwarta jest 24 godziny na dobę), organizowane są również warsztaty chińskiego, kaligrafii czy warsztaty poświęcone ceremonii parzenia herbaty. Moje osobiste wrażenia z pobytu w świątyni to przede wszystkim poczucie ogarniającego wyciszenia i spokoju. Właśnie tego potrzebowałam, wyciszyć się, oderwać od tego, co zostawiłam za sobą w Polsce. I mimo, że nie jestem dobra w medytacji, to już sama obserwacja modlących się kobiet i obecność kilkuset posążków Buddy zwróconych w moją stronę sprawiła, że nabrałam więcej spokoju. I wiem, że tam wrócę.

Po wizycie w świątyni nieco zgłodniałam, a że nie znalazłam wege restauracji w ścisłym pobliżu, postanowiłam zejść niżej wybierając drogę przez wąskie uliczki, których szerokość ledwie pozwala na przepuszczenie auta. Nie wiem, czy zamieszkiwanie tych parterowych domków związanych jest z niższym statusem społecznym, ale wiem, że tworzą one świetny kontrast do piętrzących się dookoła blokhausów. Charakteru busańkiej metropolii dodaje niesforna falistość terenu, i podejrzewam, że stąd wzięły się charakterystyczne, strome, koreańskie schody. Strome, wysokie, wąskie i przeznaczone dla osób o stopie maksymalnie nr. 38. Niestety, ale moje 41 to za dużo, i stąd mam już za sobą jedno negatywne doświadczenie ze schodami.
Na samym dole moim oczom ukazała się intrygująca jadłodajnia z bajecznie niską ceną napisaną na oknie. Zaglądam.... wygląda na szwedzki stół, więc znikają obawy o to, czy coś będzie na mnie spoglądać z talerza. Zagaduję panią dziwnym koreańsko-angielskim dialektem. Na szczęście udaje się jej wychwycić BiBimBap z mojego potoku słów i gestów, kiwa głową i już wiem, że dobrze trafiłam....
Oszalałam. Od natłoku warzyw, kolorów i mnogości wyboru. Skonstruowałam zajebisty (pierwsze przekleństwo na tym blogu) BiBimBapek, na drugim talerzu tofu, nudle, chili, jakieś gloniska.... I potem spożywczy amok i powolna konsumpcja...

Dobrze, że w parku dzieci był już zamknięty lunapark, ponieważ gdyby był otwarty na pewno bym wstąpiła na roller coaster rozciągający się na całym terenie parku rozrywki, w tym nad zalewem (!). I wtedy byłby wodny BiBimBap... Ale był zamknięty, i wiem, że jest to miejscówka obowiązkowa. Sam park zresztą również zachwyca, jest wielki, z mnóstwem ścieżek i dziką zielenią dookoła. Dodatkowo kolorowe ogrodzenia z kreskówkowymi postaciami, specjalne wydzielone miejsca na zrobienie fotografii (np. ławka z królikiem, psem i małpą przebraną za Wursta – mistrz!).

Niedziela była bardziej spokojna, Busan doświadczył niezłej zlewy i niemal totalnego pogrążania we mgle. Wyobraź sobie drapacze chmur w połowie spowite białą, mleczną mgłą.
Z całą rodzinką Kim udaliśmy się na wycieczkę przez... most Gwangan. Gigantyczny most rozciągający się ponad morzem (a tym samym łączący części Haeundae-gu i Suyeong-gu), w jakiś dziwny sposób wykrzywiający się u podstawy i z założenia mający być ułatwieniem w godzinach miejskiego szczytu. Swoją drogą, most jest jednokierunkowy, znaczy dwu, pasmo górne prowadzi w jednym kierunku, a pod nim kolejne część 5 pasmowa. Ze swoimi 6,500 metrami długości, Gwangan jest najdłuższym mostem w Korei. Szkoda, że miałam pecha, ponieważ z powodu mgły widziałam jedynie biel, co przypominało bardziej lot w chmurach, niż jazdę po szosie. Mgła swoja drogą stanowiła sympatyczne zjawisko, idealne do fotografii, co było raczej trudne zważywszy na przemieszczanie się autem. Tak czy inaczej nadchodzi pora deszczowa i więcej takich dni. Odebrałam kolejną partię zdjęć, więc enjoy the photos!

Say kimchi and smile!



I kimchi w praktyce



Welcome to Jagalchi Fish Market



Początek bez hard core'u



Octopus...



and at close-up



Morskie robale, czyli real sea worms...




Jedna ze świątyń od spodu



Tombs in Tumuli Park, Gyeongju



W trakcie sesji na blokowiskach



Neighborhood 1



Neighborhood 2



And finally different buildings



...and me

Comments

  1. kurde te morskie robale cos mi przypominaja haha!
    waranoidxxx.

    ReplyDelete
  2. coraz bardziej lubie tego bloga:)

    go Emilson!

    ReplyDelete

Post a Comment

Popular posts from this blog

Personal Landmarks: A Map of Trauma in London

ADO starfish

Three weeks into my Panchakarma retreat