Haj-Flajt-Lajf?
Zacznę tak: jest chaos. Całkiem duży chaos.
Nie ogarniam się czasowo i przestrzennie, ale tak naprawdę nie mam powodów do narzekania.
Jest niedziela, czas lokalny 17.55, Barcelona. Dobę temu wsiadałam do samolotu w Londynie, a 48 godzin temu zwijałam się w łóżku zastanawiając się skąd te wymioty i skurcze w żołądku (jakaś marokańska ameba zaskłotowała mój żołądek?) i czy w ogóle pojadę do Japonii. Póki co udaje się, pozostało 12 godzin do lotu i wierzę, że mimo trudności z on-line checkinem dostanę się do samolotu.
Uff. Brzmi jak hajlajf, a ja mam wrażenie, że piątkowa "niemoc" i rozszczepieniu kości ramiennej (ramię nadal na mini-temblaku, ale skoro zdało egzamin z Maroka, to i w Japonii pójdzie mu świetnie), to takie kłody rzucane pod nogi, abym zrezygnowała z całego wielkiego planu, a ja uparcie pchnę do przodu.
Właśnie, Maroko całkiem spoko. Ciężko mi wtej chwili wydusić pełną relację z wyjazdu, ale w trzech słowach było dużo kurzu, dużo podbijania cen i użerania się z miejscowymi, i spokój płynący z grzesznego zalegania na 60 metrowych, piaszczystych wydmach. A oprócz tego głowy wielbłądów wiszące na hakach (bazar w Fezie), 'good price, special Berber price ONLY for you my friend', 25 wypitych szklanek mięty i sałatka marokańska, która z miejsca na miejsce, ba, nawet dyżurującego w danym momencie szefa kuchni, zmieniała swój skład i obszerność na talerzu.
Stwierdzam, że mam dosyć latania. Męczy mnie obserwowanie wysiłków stewardess z ryanaira, które z przymusu oferują zakup debilnych magazynów traktujących o życiu celebrytów czy wciskania 'priority boarding' poprzez zaczepianie na lotnisku.
I znów brzmi jak hajlajf i znudzenie, ale to chyba wynik natłoku wrażeń i 'hektycznych' (ponglizm, sic!) ostatnich dni.
Uff, więc jestem w Barcelonie, moim miejscu na mapie, gdzie dziwnym trafem zawsze docieram, kiedy muszę coś przemyśleć, gdzie zawsze mogę wpaść i po prostu błąkać się po Barrio di Gottico czy zalegać do późnych godzin z piwem san miguel sin alcohol. Krótko mówiąc, w moim ujęciu Barca to chill i 'tranqi, tranqi', czyli spoko, luz i tejk it izi.
Chyba wypisałam się, nadrobiłam zaległości i wkrótce pokuszę się o 24-dniowy dziennik z Japonii. Planuję nie korzystać z hosteli ($$$!) i z płatnego transportu ($$$ + głód autostopowy), ponoć tofu kosztuje 37 jenów, więc chcęż dowieść, że Japonia wcale nie jest tak niebotycznie droga jak każdemu się wydaje.
Tak więc, czyt. ju sun, tj. read you soon!
Comments
Post a Comment