Hitchhike May! *31*
31. Just hitchhike, not only in May!
Ten autostop już się pojawił na tym blogu niemal 10 m-cy temu, po angielsku, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że do tej pory była to moja najlepsza przygoda autostopowa w życie, i miała miejsce w Korei. I dlatego opiszę ją jeszcze raz, mimo że publikuję ją z datą wsteczną.
Zaczęło się całkiem niewinnie i nieautostopowo, niby planowałam tego dnia jechać do Gwangju na stopa, i sprawdzić dawno upatrzoną miejscówę tuż za bramkami, ale stanęło na tym, że jednak pojadę autobusem, zresztą nawet moja koreańska rodzinka zaoferowała, że mnie podwiezie na dworzec, więc tym bardziej czułam się zobligowana skorzystać z transportu autobusowego.
Okazało się, że najbliższy autobus w przystępnej dla mnie cenie jest za 2 godziny, poszłam więc do toalety myśląc intensywnie nad tym, czy aby na pewno chce mi się tyle czekać. Stanęło na tym, że chce, podeszłam więc do kasy, mówię, że chodzi o bilet na autobus o 12.30, a Pani z okienka informuje mnie, że już wszystkie bilety są wyprzedane, a następny autobus odjeżdża o 14.30. Co??? Przed 3 minutami jeszcze były, jak to??? Wzruszenie ramionami. No tak, długi weekend (sierpniowy).
Po dostaniu kopniaka od transportu zorganizowanego z pokorą zaakceptowałam fakt, że przeznaczeniem tego dnia jest autostop, więc z duszą na ramieniu pojechałam do upatrzonej miejscówy za bramkami.
Rzeczywistość okazała się mniej różowa – radiowóz policyjny zaparkowany tuż za bramkami a w nim dwóch mimo wszystko uśmiechniętych koreańskich gliniarzy. Nieeee.... Nici z planu! Siadłam na ławeczce nieopodal i intensywnie myśląc stwierdziłam, że to bezsensu wrócić się na dworzec, bo pewnie wyprzedane są bilety na autobus za 4 godziny, więc trip do Gwangju odłożę na kiedy indziej.
I wtedy TO musiało się stać. Przed oczami mignął mi niebieski radiowóz a ja z zadowoleniem udałam się na wysepkę tuż za bramkami myśląc po czesku: tak jdeme do toho!
I poszłam dość szybko, bo nie minęło 10 minut a już stałam w korku z moim kierowcą i dyskutowaliśmy (o ile można to tak określić) o koreańskiej popowej kapeli – BigBang. Z powodu korków trasa z tym kierowcą znacznie się przedłużyła, potem kierowca zaproponował obiad – Co sobie życzysz? Jak to co - BiBimBap oczywiście! I po raz enty zjadłam moją ulubioną koreańską potrawę (mmm...).
Następnie podwieźli mnie ojciec z córką, którzy w zasadzie zatrzymali się tylko po to, by dowiedzieć się co ja tu właściwie robię. Córka tłumaczyła wszystko z angielskiego na koreański i jak tylko ojciec zrozumiał ideę autostopu, zapukał w szybę kierowcy obok (ponownie korek na drodze, więc było to możliwe), który miał tablice rejestracyjne Gwangju, czy nie może mnie podwieźć.
Nie udało się, ale rozbawiona obserwowałam całą akcję i dość pozytywnie zaskoczyła mnie reakcja ojca.
Moim następnym kierowcą była zwariowana matka z gromadką dzieci, zwariowana bo oprócz kilkunastu buddyjskich gadżetów w vanie, miała blond irokeza, częstowała mnie i dzieciaki owocowymi lizakami i na tle innych koreańskich mamusiek zdecydowanie odstawała od normy. Ani ona, ani dzieciaki nie mówiły po angielsku, więc z moim ubogim koreańskim dogadywałyśmy się co najmniej świetnie, i co najlepsze równie szybko co poprzedni kierowca załapała ideę autostopu: zostawiając mnie na stacji benzynowej poprosiła pracownika stacji, aby zorganizował mi dalszy transport do Gwangju.
Niestety to nie wypaliło, a może to ja byłam zbyt niecierpliwa, ale jak tylko zauważyłam podjeżdżający na parking autobus, natychmiast tam pobiegłam dziękując kilka razy pracownikowi stacji za trud. Sądząc, że jest to autobus międzymiastowy już miałam pytać kierowcy o to, czy nie mogę się dosiąść, ale okazało się, że był to autobus wynajęty przez rodzinę i po prostu podeszłam do nich i wytłumaczyłam, że jestem autostopowiczką, jadę do Gwangju, jest ciemno, i czy byłoby możliwe, abym się z nimi zabrała... ? Powstało małe zamieszanie połączone ze zdziwieniem, ktoś zawołał chłopaka, który mówił po angielsku, i bez problemu znalazłam następnego stopa.
W autobusie chyba wzbudziłam niemałe zainteresowanie, ktoś poczęstował mnie kukurydzą, ktoś podrzucił sok, starszy podpity Koreańczyk starał się podjąć dyskusję o Busanie, ale moje ograniczone możliwości językowe trochę mnie ograniczały... Za to niezwykłą furorę zrobił mój zasób nazw zwierząt i owoców po koreańsku (z których dużą część już zapomniałam).
W efekcie zrobiłam około 300 km w 9 godzin, jadąc autobusem była bym na miejscu po 4 godzinach, ale tych 9 godzin w różnych środkach transportu, z różnymi ludźmi, tych chwil nie zamieniłabym na żaden inny środek transportu.

.......................................................
P.S. Jest to ostatni historia z autostopowego cyklu; nie wiem, czy te opowiadania komuś się podobały, kogoś zainspirowały czy przekonały do idei autostopu. Jeśli tak - to fajnie, a jeśli nie, to cieszę się, że przynajmniej mogłabym w jakiś sposób wyżyć się twórczo na łamach tego bloga.
Ten autostop już się pojawił na tym blogu niemal 10 m-cy temu, po angielsku, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że do tej pory była to moja najlepsza przygoda autostopowa w życie, i miała miejsce w Korei. I dlatego opiszę ją jeszcze raz, mimo że publikuję ją z datą wsteczną.
Zaczęło się całkiem niewinnie i nieautostopowo, niby planowałam tego dnia jechać do Gwangju na stopa, i sprawdzić dawno upatrzoną miejscówę tuż za bramkami, ale stanęło na tym, że jednak pojadę autobusem, zresztą nawet moja koreańska rodzinka zaoferowała, że mnie podwiezie na dworzec, więc tym bardziej czułam się zobligowana skorzystać z transportu autobusowego.
Okazało się, że najbliższy autobus w przystępnej dla mnie cenie jest za 2 godziny, poszłam więc do toalety myśląc intensywnie nad tym, czy aby na pewno chce mi się tyle czekać. Stanęło na tym, że chce, podeszłam więc do kasy, mówię, że chodzi o bilet na autobus o 12.30, a Pani z okienka informuje mnie, że już wszystkie bilety są wyprzedane, a następny autobus odjeżdża o 14.30. Co??? Przed 3 minutami jeszcze były, jak to??? Wzruszenie ramionami. No tak, długi weekend (sierpniowy).
Po dostaniu kopniaka od transportu zorganizowanego z pokorą zaakceptowałam fakt, że przeznaczeniem tego dnia jest autostop, więc z duszą na ramieniu pojechałam do upatrzonej miejscówy za bramkami.
Rzeczywistość okazała się mniej różowa – radiowóz policyjny zaparkowany tuż za bramkami a w nim dwóch mimo wszystko uśmiechniętych koreańskich gliniarzy. Nieeee.... Nici z planu! Siadłam na ławeczce nieopodal i intensywnie myśląc stwierdziłam, że to bezsensu wrócić się na dworzec, bo pewnie wyprzedane są bilety na autobus za 4 godziny, więc trip do Gwangju odłożę na kiedy indziej.
I wtedy TO musiało się stać. Przed oczami mignął mi niebieski radiowóz a ja z zadowoleniem udałam się na wysepkę tuż za bramkami myśląc po czesku: tak jdeme do toho!
I poszłam dość szybko, bo nie minęło 10 minut a już stałam w korku z moim kierowcą i dyskutowaliśmy (o ile można to tak określić) o koreańskiej popowej kapeli – BigBang. Z powodu korków trasa z tym kierowcą znacznie się przedłużyła, potem kierowca zaproponował obiad – Co sobie życzysz? Jak to co - BiBimBap oczywiście! I po raz enty zjadłam moją ulubioną koreańską potrawę (mmm...).
Następnie podwieźli mnie ojciec z córką, którzy w zasadzie zatrzymali się tylko po to, by dowiedzieć się co ja tu właściwie robię. Córka tłumaczyła wszystko z angielskiego na koreański i jak tylko ojciec zrozumiał ideę autostopu, zapukał w szybę kierowcy obok (ponownie korek na drodze, więc było to możliwe), który miał tablice rejestracyjne Gwangju, czy nie może mnie podwieźć.
Nie udało się, ale rozbawiona obserwowałam całą akcję i dość pozytywnie zaskoczyła mnie reakcja ojca.
Moim następnym kierowcą była zwariowana matka z gromadką dzieci, zwariowana bo oprócz kilkunastu buddyjskich gadżetów w vanie, miała blond irokeza, częstowała mnie i dzieciaki owocowymi lizakami i na tle innych koreańskich mamusiek zdecydowanie odstawała od normy. Ani ona, ani dzieciaki nie mówiły po angielsku, więc z moim ubogim koreańskim dogadywałyśmy się co najmniej świetnie, i co najlepsze równie szybko co poprzedni kierowca załapała ideę autostopu: zostawiając mnie na stacji benzynowej poprosiła pracownika stacji, aby zorganizował mi dalszy transport do Gwangju.
Niestety to nie wypaliło, a może to ja byłam zbyt niecierpliwa, ale jak tylko zauważyłam podjeżdżający na parking autobus, natychmiast tam pobiegłam dziękując kilka razy pracownikowi stacji za trud. Sądząc, że jest to autobus międzymiastowy już miałam pytać kierowcy o to, czy nie mogę się dosiąść, ale okazało się, że był to autobus wynajęty przez rodzinę i po prostu podeszłam do nich i wytłumaczyłam, że jestem autostopowiczką, jadę do Gwangju, jest ciemno, i czy byłoby możliwe, abym się z nimi zabrała... ? Powstało małe zamieszanie połączone ze zdziwieniem, ktoś zawołał chłopaka, który mówił po angielsku, i bez problemu znalazłam następnego stopa.
W autobusie chyba wzbudziłam niemałe zainteresowanie, ktoś poczęstował mnie kukurydzą, ktoś podrzucił sok, starszy podpity Koreańczyk starał się podjąć dyskusję o Busanie, ale moje ograniczone możliwości językowe trochę mnie ograniczały... Za to niezwykłą furorę zrobił mój zasób nazw zwierząt i owoców po koreańsku (z których dużą część już zapomniałam).
W efekcie zrobiłam około 300 km w 9 godzin, jadąc autobusem była bym na miejscu po 4 godzinach, ale tych 9 godzin w różnych środkach transportu, z różnymi ludźmi, tych chwil nie zamieniłabym na żaden inny środek transportu.

.......................................................
P.S. Jest to ostatni historia z autostopowego cyklu; nie wiem, czy te opowiadania komuś się podobały, kogoś zainspirowały czy przekonały do idei autostopu. Jeśli tak - to fajnie, a jeśli nie, to cieszę się, że przynajmniej mogłabym w jakiś sposób wyżyć się twórczo na łamach tego bloga.
Comments
Post a Comment