January
Zeszły rok
przypomina ciągle zmieniającą się konstelację znajomych. Nie wiem czemu tak
jest, ludzie ot po prostu pojawiają się, następnie jest ich coraz mniej aż do
totalnego zaniku ich obecności w moim życiu. Przekonuję się zarazem, że
człowiek to tak naprawdę istota relatywna, jest, nie ma, pojawia się ktoś inny
i tak w kółko. Nieprzerwany cykl korelujący z innymi cyklami w naszym życiu.
Dzieciństwo, młodość, dorosłość, starość. Boom.
W zeszłym
roku o tej porze byłam na Bali. Egzotycznym (dla nas) raju na Ziemi, gdzie co
prawda makaki kradną Ci okulary a tubylcy widzą w Tobie chodzący bankomat, ale
w zderzeniu z ofertą przyrodniczą (typu nieczynne wulkany, nieodkryte plaże, tarasy
ryżowe), kulturalną (wgląd w kulturę Bali, tradycyjne tańce i przepiękne świątynie
hinduskie na każdym kroku) a nawet cenową, nadal jawi się jako paradajs. Rok
temu miałam wrócić do Dżakarty, dokończyć swój projekt wolontaryjny, mając w
perspektywie następującą potem podróż po Azji Południowo-Wschodniej, a potem
powrót do idealizowanego (wtedy) Londynu, do znajomych, do kurierki, na skłot. Do kota też.
W tym roku
jestem w zimnym, wietrznym i mokrym Londynie. W najbliższej przyszłości nie
czeka mnie żadna przygoda, a jedynie jutrzejsza perspektywa jazdy na rowerze w
deszczu i wichurze* przez 9 godzin. Nie
mam żadnych pomysłów na wyjazd w przeciągu kilku miesięcy (może Islandia a może
Włochy... wszystko palcem na piasku pisane), w ogóle nie mam pomysłu na to, co
miałabym z sobą robić. Sprawdzam tzw. odd jobs, jednak nie potrafię się
ulokować w sztywne ramy tutejszego rynku. Mam wrażenie, że zaprzepaściłam swoją
szansę w tym mieście, jakbym w którymś momencie skręciła w niewłaściwą ulicę
(kurierka...) a potem to już po równi pochyłej, sam dead-end.
Wracają
myśli o powrocie do Pragi, gdzie mogłabym pracować z czeskim, z angielskiem i z
polskim. Pewnie jakiś chujowy customer service czy inne korpo, ale przynajmniej
dni mijały by mniej boleśnie i w ciekawszym otoczeniu, zarówno
architektonicznym jak i, hmm, społecznym.
Czasem myślę
sobie, że musiałabym się porządnie kopnąć w zadek, aby się stąd wyprowadzić,
Londyn pochłąnął mnie niczym czarna dziura i z każdym dniem, miesiącem i rokiem
wsysa bardziej tą swoją ułudą, że można zarobić więcej, aby potem dłużej
szmulać się po zadupiach Azji chociażby.
A może po
prostu dałam się wchłonąć tej bezradności dookoła.
*) Za BBC 02.01.2014:
Friday
“A windy day with gales, locally severe on coasts, some sunshine but also
bands of squally, heavy showers blowing through. perhaps with hail and thunder.”
Comments
Post a Comment