łikendy są zajebiste


Wniosek na dziś - how come so many messenger chicks have blogs?

Nie wiem na ile się do tej kategorii zaliczam i czy właściwie chciałabym znaleźć się w tym gronie. Nie, nie chciałabym, jednak nie da się zaprzeczyć, że kurierka pojawia się tu i ówdzie na stronach tego bloga, więc ktoś mógłby mnie zaliczyć do grupy 12-15 messendżerek w Londynie, z którego połowa prowadzi/-ła blogi. Co ciekawe, nie zanotowałam blogowej aktywności wśród kurierów płci męskiej.

Z rewelacji niedzielnych, to zakupiłam Ryśce (kot, kot, kot) transporter, 2 kilo karmy obfitującej w 60% kurczaka i żel na robaki. To był zdecydowany highlight weekendu. W sobotę z kolei pracowałam i spróbowałam tzw. slackline, czyli liny rozpiętej między dwoma drzewami, po której starasz się przejść utrzymując maksimum równowagi. Moja równowaga jest dość mierna, patrz rower i próby wygibasów i innych trików na nim.

Sorry, nie mogłam nie wcisnąć powyższego sarkazmu weekendowego, moja egzystencja londyńska sprowadza się do czekania na weekend a jak ten nadejdzie, to nie robię nic, nie jeżdżę nigdzie i z przymusu przyzwoitości przejdę się do parku, żeby nie było, że całe dwa wolne dni najchętniej bym spędziła w domu.
Jutro poniedziałek, dżizas.

P.S. Londyńskie śmietniki nadal są przebogate w znaleziska. Tu skip na Soho i kilosy bakalii oraz rodzina koników morskich z nadzieją na adopcję gdzieś na głębokiej północy N15 


Comments

Popular posts from this blog

Personal Landmarks: A Map of Trauma in London

ADO starfish

Three weeks into my Panchakarma retreat