Dum*itch Dynamo
Trzy tygodnie
temu podjęłam się nie lada wyczynu rowerowego jakim jest Dunwich
Dynamo czyli całonocny przejazd rowerowy z Londynu na plażę w
miejscowości Dunwich. Przeszło 180 kilometrów (120 mil) drogami lokalnymi przez hrabstwa Essex i Suffolk.
Od początku
Zacznijmy od tego, że o DD myślę co roku
i za każdym razem przesuwam na następny, więc nie dziwi, że i w tym roku
automatycznie odłożyłam to do szufladki pamięci z etykietką “next year”. I
pewnie tak by się stało, gdyby nie znajomy, który podsunął temat i jął kreślić
idylliczną niemal wizję przejazdu w blasku księżyca przez sielską Anglię usianą małymi domkami, uwieńczoną
dojazdem na plażę o wschodzie słońca.. - 'you know, cottage houses and full
moon above 'em kinda thing..'
Chociaż temu romantycznemu wyobrażeniu
zbytnio nie zawierzyłam, to jednak pod wpływem chwili, pizzy i zarysowania
przebiegu jazdy ze szczegółami i totalnie niewiedząc w co ja się pakuję, szala
przechyliła się na 90% za. Kolega jeszcze zaoferował swoją zapasową kolarkę,
dał czas do namysłu i po dalszej konwersacji smsowej dopiął swego. Zdecydowałam
się na mój pierwszy (rowerowy) ultramaraton dla ciała i umysłu.
So...
W dniu wyjazdu dostosowaliśmy kolarkę
do moich potrzeb, czyli zmieniliśmy pedały zatrzaskowe na strapy, zmieniliśmy
siodełko, aby 9 (sic!) godzin nie odcisnęło zbytnio piętna na komforcie jazdy. Suma
sumarum, nie miałam czasu się porządnie “karnąć” na nowym jednośladzie a dodam,
że było to moje pierwsze doświadczenie z kolarką w ogóle.
W drodze na start nie mogłam A.
ogarnąć, że napęd nie jest na wolnym biegu; B. jak się tym hamuje i czemu, do
diaska, muszę się tak pochylać do przodu???; C. ponoć wyglądałam na tyle
niepewnie, że znajomy zaczął nieśmiało proponować, że możemy zawrócić i wziąć
mojego fixa...
Odparłam “spoko, dam radę”, usilnie
starając się przekonać chyba bardziej siebie niż ich. Oto porwałam się na coś,
co mogło mnie przerosnąć, w głowie motały mi się scenariusze, że odpadnę w
połowie z bólu, że nawali sprzęt a ja o naprawie kolarek wiem tyle, co o
balecie, ale tak naprawdę co ja tu robię?!?
Ech...
Czasem łapię się na tym, że podejmuję
się przedsięwzięcia, niewiedząc dokładnie na co się piszę, ale robię to mimo
wszystko z wizją fundamentalnej porażki. I trochę z przekory.
Tak więc, show must go on i my
wyruszyliśmy z parku London Fields w kierunku obrzeży Londynu. Faktycznie
musiałam wyglądać raczej niezdecydowanie na rowerze, bo znajomi co rusz pytali
się czy wszystko w porządku, ja na szczęście zaczynałam nabierać jako takiej
pewności na nowym sprzęcie. Wyjazd z Londynu był utrudniony z powodu chmary
uczestników jazdy i w sumie mam wrażenie, że skutecznie zakorkowaliśmy wyjazd z
miasta tego wieczoru :P
Dość szybko okazało się, że niełatwo
będzie nadążyć za znajomymi, ponieważ była to dla nich już 5 edycja DD, są
silnymi zawodnikami kurierskimi i posiadają kolarski niezbędnik jakim jest endurance, do z powodu silnego parcia pozostałych
zawodników na wymijanie, przez co zwyczajnie traciłam ziomków z widoku.
Czym dalej Londynu, tym peleton
bardziej się rozrzedzał. Ja z kolei musiałam się pogodzić z samotną jazdą, w
dodatku bez muzyki, bo empetrójka została u znajomego w mieszkaniu. Damn!
Powoli zaczęły wyłaniać się angielskie
cottages, biało-czarne domki tudorskie, łany zbóż, wiejskie zapachy, dodatkowo pomarańczowy
księżyc (a jednak!) wisiał wysoko na granatowym niebie. Może znajomy nie
przekolorował swojej idyllicznej wizji, jednak ja bardziej zwracałam uwagę na
widok przede mną (migające światła), za mną (starałam się pozostawiać
wszystkich tych głośnych uczestników z soundsystemami jak najdalej) i obok. Tu
dochodzimy do zdobywczych okrzyków RIGHT, kiedy to peleton zalajkrowanych
jegomości na dużej dawce adrenaliny nadciągał z prawicy, więc ty
powinnaś/-nieneś dać im pierwszeństwo przejazdu.
Nie sądziłam, że to miał
być wyścig, choć przyznaję, że rysopis zgadzał się z tym, który widuję
codziennie w godzinach szczytu kiedy to po cyklostradach ścigają się karbonowi
zawodnicy niczym z Tour de France, naładowani stresem i testosteronem (sorry,
musiałam to wymienić) biznesmeni z City, ścigający się o to kto dojedzie na
następne światła pierwszy...
Tak, to mnie irytowało. W ogóle niemal wszystko
mnie irytowało – ścigacze, spowalniacze, zagadywacze… dodatkowo po kilku
godzinach nieustannej jazdy zaczynałam odczuwać zmęczenie fizyczne i
dyskomfort. W tym miejscu chciałabym podważyć twierdzenie, że nie cel drogi się
liczy, lecz podróż. Otóż nie, chodziło mi tylko i wyłącznie o dojazd na tę
plażę w Dunwich (kamienista, z kulawym przedrożonym barem i jeszcze podlejszą
kawą.. szkoda gadać... Ko Phi Phi beach to jednak nie było..), im szybciej, tym
lepiej!
Dlatego miałam tylko jeden solidny
postój w połowie. I znowu, oferta posiłków była mocno średnia; do wyboru jałowy
makaron z bułką lub zupa. Też z bułką. Posiliłam się węglami i czym prędzej
pognałam do znajomych, którzy przejechali stołówkę i czekali na mnie.
Pomału zaczęło świtać, budynki wyłaniać z szarzyzny nocy i dopiero wtedy zaczęłam na dobre rozglądać się i podziwiać widoki i lokalną architekturę. Zmęczenie i zarwana nocka coraz mocniej dawały się we znaki, ja zaś w duchu dziękowałam znajomemu za pożyczenie kolarki i te
chwile wytchnienia, kiedy zjeżdżałam z górki bez przymusu pedałowania i mogłam
odlepić się czterema literami od siodełka... Tssst..
Pedałowałam i pedałowałam, patrząc
kurczowo na mapę i pytając siebie ile jeszcze ?!? Aż w końcu zobaczyłam znaki
drogowe na Dunwich. 12 mil. 10. 7. 6. Dunwich 2 miles... K*rwa, czemu te mile
tak się ciągną w porównaniu do kilometrów?!?
W między czasie spóźnione peletony
zaczęły nadciągać w skumulowanych szeregach, nie wiem po co, skoro i tak były
pobite gary a
oni dojadą jako setni...
Ostatnie mile ciągnęły się jak nudle aż
w końcu dojechałam do skrzyżowania: 'Dunwich beach this way -->>' i wiedziałam,
że ta szaleńcza jazda nareszcie dobiega końca.
Na finiszu bynajmniej nie czułam się jak
zwyciężczyni, nie było uśmiechu, ręcznika zarzucanego na szyję, oklasków i
wiwatów. Było potworne zmęczenie materiału i zmierzłość.
Znajomi zasypywali pytaniami jak mi się
podobało. Na co ja kwaśno wybełkotałam NEVER AGAIN. Nie była to możliwie konstruktywna odpowiedź, ale w tej chwili nawet nie mogłam patrzeć na rower. Sama nie wierzyłam, że dojechałam a znajomi dodatkowo pokrzepili mnie rzucając, że mimo siedzącego trybu życia
(z tym bym polemizowała, no ale niech im będzie) i faktu, że nigdy nie jeździłam
na kolarce, rzuciłam się na głęboką wodę i dojechałam w całkiem dobrym czasie. Miło z
ich strony, aczkolwiek ja już się gotowałam na najgorszą część całego wyjazdu...
Prawdziwą
wisienką na torcie miało było dodatkowe 50 km (30 mil) z Dunwich
do Norwich skąd mieliśmy złapać pociąg do Londynu. Tu już na
serio przeklinałam. Zapowiedziałam, że jadę do najbliższej
stacji kolejowej i stamtąd łapię pociąg do Norwich i spotkamy się na miejscu. Okazało się, że Dunwich Dynamo zaskoczyło
angielskich kolejarzy na tyle, że postanowili nie współpracować z
rowerzystami co przełożyło się na zakaz wejścia z rowerem do
pociągu bez rezerwacji i innych utrudnieniach. Rezerwacji brak, żywej duszy na stacji też, więc spojrzałam bezradnie na rower i wiedziałam, że muszę zacisnąć zęby i spiąć resztki mięśni w drodze do Norwich.
Wtedy w mojej głowie
odgrywał się drugi Grunwald. Dużo K** i eFFowania. Wizja dodatkowych, wtedy już
“tylko” 40 kilometrów do N. raczej nie sprzyjała
pozytywnym afirmacjom.
Z bólem kolana, w pocie czoła i w towarzystwie
innych dolegliwości psycho-fizycznych, drałowałam do przodu.
Powoli do przodu nawet, jak to śpiewali polscy hiphopowcy. Dopingowała
mnie wizja zasłużonego odpoczynku w kulturalnym, wygodnym pociągu.
Mmmm...
Tu niestety
nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością: na ostatnich
kilometrach złapała nas ulewa, na stacji kolejowej okazało się,
że nie ma bezpośredniego pociągu do Londynu i jedyną możliwością
jest pociąg do Cambridge a tam może uda nam się złapać pociąg
do Londynu (a może nie). To nie było to miękkie lądowanie. Przejazd do Cambridge odbył się w ścisku, na stojąco i niestety
znajoma została wyproszona przez konduktora z powodu rzekomego braku
miejsca na 4 rowery w wagonie. Nie pomogło tłumaczenie, że miejsce było,
ani daremna próba koleżanki na przejazd w toalecie. Health and
safety regulations. Kropka.
Z Cambridge
było już z górki. Choć bez snu a za to w atmosferze rozmów o
życiu.

Tyle mojego
wyczynu. Dunwich Dynamo przemianowałam na Dum*itch Dynamo i
zapowiedziałam, że nigdy więcej się na to nie piszę. Chociaż
muszę przyznać, że przesunęło to trochę moje horyzonty i
udowodniłam sobie, że jak trzeba, to zaciskam zęby i brnę do
przodu. Grin and bear it. Skoro w 10 godzin udało mi się zrobić te 180 km, to teraz wypad
do Brighton (45 mile) wydaje się pestką, chociaż tam z kolei jest
dużo pagórków po drodze.
Dodatkowo
zajarałam się kolażówką i całym asortymentem możliwości, jakie oferuje, tak więc Brighton next!
Comments
Post a Comment