wróciłam.

Wróciłam. Do Londynu. Na kurierkę, do wynajętego mieszkania, do swojego środowiska, życia innymi słowy. Nie zmieniło się nic. To ciekawe, ponieważ zazwyczaj wyjazd na kilka miesięcy niesie za sobą zmiany. Jakieś.

Ledwo, co wysiadłam z samolotu a już następnego dnia brylowałam po ulicach, witając się z kurierami, myląc adresy i skacząc po chodnikach. Wpadłam w dobrze znany wir londyńskiego chaosu, czy może raczej rozproszenia, kiedy dzieje się tak wiele a naprawdę nic. Ta sama rutyna, która połyka cenne sekundy, minuty i godziny, która sprawia, że nie mogę się skupić na najprostszych czynnościach umysłowych. Nawet pisanie tych słów sprawia mi trud i co chwilę albo dolewam herbaty, patrzę w okno czy przestawiam komputer. 

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że nie odnajduję się w tym mieście, myślę o powrocie do Pragi i na chwilę obecną chciałabym się tam przenieść w lutym. W zasadzie co wiosnę planuję się tam przenieść, ale zawsze napatoczy się propozycja wyjazdu do Azji, co samo w sobie jest zajebiste, ale sprawia, że plan powrotu odkładam na wieczne 'w przyszłym roku'. Z drugiej strony wizja powrotu ściga mnie już ponad dwa lata i to chyba znak, że faktycznie powinnam to zrobić. Tak po prostu spakować siebie, kota i zacząć wszystko od nowa. To też mnie zniechęca; wizja szukania mieszkania, pracy i poznawania nowych ludzi... Czuję się wręcz na to... za stara. A może za leniwa i za komfortowa. Shall see, póki co poddam się lokalnemu chaosowi na kolejnych 6 miesięcy.

Comments

Popular posts from this blog

Personal Landmarks: A Map of Trauma in London

ADO starfish

Three weeks into my Panchakarma retreat