the greyness of the grey
To była moja pierwsza myśl po wylądowaniu.
Niedługo
potem, już w drodze do centrum Guangzhou, przez głowę przebiegła mi równie
bystra obserwacja – it’s like enormous china
town, but bigger. Much bigger.
Podejrzewam,
że takie rewelacje to nic innego, ale skutek jetlgau, czyli stanu totalnej
blazy wynikłej z dwunastogodzinnego lotu w pozycji niewygodno-siedzącej, zero
ruchu i plastikowych posiłków.
Guangzou,
czyli dawniejszy Kanton. Miasto zamieszkałe przez ponad 10 milionów ludzi
(sic!), trzecie co do wielkości w Chinach. Moją uwagę przykuło przede wszystkim
powietrze. I zapaćkana, wręcz miądżąco szara i depresyjna powłoka spowijająca
miasto. Sic.
Pierwszy
posiłek był dość zacny - tofu, coś na kształt sałatki z ogórka i imbiru,
grzybki smażone w głębokim oleju ze sporą dawką czili. Dużo czili. Do tego
kulki z dyni w równie głębokim oleju, co grzybki. Dobry start jednym słowem.
Comments
Post a Comment