O zimie, książkach i herbacie

Z powrotem w Pradze. W końcu! Zaśnieżony Wrocław zaszedł mi za skórę śniegiem, mrozem i macierzystą uczelnią, która zamiast dodawać skrzydeł, co rusz dorzuca kłody pod nogi. Mój wydział słynie ze swojej, hmm, zvláštnosti, aby użyć eufemizmu. Każdy wydział ma swoją specyfikę, jasne, ale tylko na tym, nigdzie indziej, możesz trafić na czarną listę banitów (a tym samym zapomnij o podpisaniu przez prof., dr hab czy dr wszelkich opinii, referencji i innych popychaczy kariery) dzięki nie odpisaniu na e-mail jednej z kierowniczek zakładu. A co jeśli e-mail nie doszedł? Nieważne, odważyłeś się zapuścić hańbiącego ignora, to teraz przyjmij karę. A e-mail nie należał do sympatycznych swoją drogą. Prosta recepta.
Kilka dni na macierzystej uczelni i człowiek nabrał symptomów charakterystycznego IFS-owskiego przytłoczenia, poczuł zapach murów rodzimego instytutu i odbębnił zajęcia z głównym punktem programu - recytacją wierszyków przez studentów V roku. Paranoja.
Moje refleksje odnośnie studiowania w Polsce nie należą do optymistycznych. Głowa w dół, i tak nic nie zdziałasz. Nie oczekuj, że prowadzący odpisze na e-mail czy przeprosi za spóźnienie się 1,5 godziny na egzamin („To ja mam z Państwem dziś egzamin? A to Ci dopiero!”. A nie daj boże komuś podpadniesz. Manus Manum Lavat. Nie wygrasz szaraku.

Powiało dołem a tymczasem mam powody do szczęścia. Choćby taki, że myślę o ZIMIE. Oswajam się z nią zakładając podwójną warstwę skarpetek, słuchając jak po raz enty pada mi bateria w telefonie i wreszcie, zaczytując się w „Moich biegunach” Marka Kamińskiego. Prosty język, opisy trudów wypraw na oba bieguny, przez Grenlandię czy na Spitsbergen, i co najważniejsze dla mnie, przebijająca się sylwetka normalnego człowieka. Żadnego tam Kamińskiego, co zdobył dwa bieguny, ale Kamińskiego, który zmaga się z temperaturami w okolicach – 40, któremu co rusz psuje się sprzęt, i który w miejscu jaskrawo białych połaci lodu i śniegu widzi osoby i sytuacje z życia, popełnione błędy. Nie wiem nic o łażeniu z pulkami po lodowcu, nie umiem wyobrazić sobie życia przez 2 miesiące w tak ekstremalnych warunkach, nawet nie jestem w stanie odważyć się na wyjazd do krajów skandynawskich z obawy przed zimnem (tak, to nierozsądne, ale powtarzam sobie, że to kwestia dorosłości, i zapowiada się na to, że jeszcze nie osiągnęłam stopnia wtajemniczenia pozwalającego na wyjazd na Północ).
Mimo wszystko książka przemawia do mnie. Zastanawiam się nad zimnem, nad możliwościami psychio – fizycznymi przebywania w takich warunkach i jak to wpływa na człowieka. Kamiński wspomina, że powracają małoznaczące wspomnienia, ludzie, sytuacje, zastanawiasz się nad czymś, co kiedyś ledwo przeleciało Ci przez myśl. Może człowiek potrzebuje poczucia totalnej izolacji od codzienności, wszelkich bodźców cywilizacyjnych i wygód, tylko po to, aby na nowo docenić zwyczajność dnia powszedniego. Wartość małych gestów i drobiazgów.
Marek Kamiński pisze: „Nie wiem co, ale z niektórymi ludźmi jest coś nie tak. Dom, gdzie się urodzili, szkoła, do której chodzili, praca czekająca tuż za rogiem. I to ma być życie. Chodzi o moment, w którym człowiek na wszystko się zgadza i ustala cenę.”

Każdy wybiera swoją receptę na szczęście, dla X jest to domek i zasadzenie drzewa, dla Y praca rzemieślnika w zakładzie szewskim z tradycjami. Dla mnie to kwestia pewnej świadomości, dokonania wyboru dla siebie, nie dla innych. Wraz z wiekiem widzę, że pojawiają się oczekiwania, popychanie do konkretnej pracy, sugerowanie małżeństwa, dopytywanie się o dziecko. I kwitowanie każdego NIE sloganem „Też tak mówiłam, pogadamy za 10 lat”. A jeśli za 10 lat odpowiem to samo? I ponownie będzie to wynik wybrania innej ścieżki, niż dom, pies i ogródek?

Książkę z czystym sercem polecam, mimo, że nie jestem nawet w połowie, wiem, że warto po nią sięgnąć. Jeszcze o zimie, dokopałam się do swoich rysunków z zerówki. Oto zima w rozumieniu 6- latki:





Praski wątek. Bałwan dryfujący na Wełtawie (znalezione w antykwariacie)



Jedną z moich ulubionych metod walki z zimą jest herbata. I to jest kolejny powód do radości. Nie potrzebuję wiele, wystarczy, że zaparzę białą herbatę z różą, do tego konfitury z róży. Albo wersja z herbatą z Nepalu i sokiem wiśniowym made in babcia. I mój faworyt: zielona herbata z jaśminem od oskara (bynajmniej nie chcę robić kryptoreklamy, ale jest to wyjątkowo udany produkt tej firmy).
Kończę tym pozytywnym akcentem. Jutro kolejny dzień z herbatą i pracą nad moim mgr. ^__^ Korean smile.


*Marek Kamiński, Moje bieguny:dzienniki z wypraw 1990-1998, Gdańsk 1998*

Comments

Popular posts from this blog

Personal Landmarks: A Map of Trauma in London

ADO starfish

Three weeks into my Panchakarma retreat